Cape Tribulation – gdzie rafa koralowa i las deszczowy łączą się ze sobą
Kiedy planowałam wyjazd do tropikalnej północy Australii, wiedziałam, że do tego miejsca musimy dotrzeć choćby „skały srały”. W przewodniku wyczytałam, że to jedyne takie miejsce na Ziemi, gdzie rafa koralowa dosłownie styka się z lasem deszczowym! I faktycznie kiedy popatrzymy na mapę Google, to właśnie tak to wygląda:) Niesamowite!
Od Cape Tribulation dzieliło nas tylko 40 minut drogi samochodem pięknej trasy z Crocodylus Village przez Daintree Rainforest. Ponieważ na rafę wybieraliśmy się dopiero nazajutrz, postanowiliśmy dzisiejszy dzień spędzić spacerując po lesie, plaży, zejść wszystkie możliwe trasy i dosłownie „wycisnąć do ostatniej kropli” to nietypowe miejsce.
Cape Tribulation jest po prostu cudowne! To była miłość od pierwszego wejrzenia. Pusta, szeroka, piaszczysta plaża, po jednej stronie piękne porośnięte zielone wzgórza lasu deszczowego, a po drugiej gołym okiem widoczna rafa koralowa. Paradise! I co z tego? Jak nie można wejść do wody! No chyba, że ktoś akurat chce sprawdzić na własnej skórze, czy aby na pewno mieszkają tam krokodyle. Dodam, że temperatura wody bardzo kusi, ponieważ na „gołą stopę” stwierdziłam, że ma z 30 stopni Celsjusza jak nic! Szczerze wahałam się, czy choć na chwilkę nie wejść, ale jako, że Dominik zawsze zachowuje zdrowy rozsądek, pomysłu nie udało się zrealizować. I dobrze, bo jak nie krokodyle to mogłam przecież paść też ofiarą niebezpiecznych os morskich tzw. Box Jellyfish.
Obok plaży w Cape Tribulation jest kilka punktów widokowych, które oczywiście „zaliczyliśmy” tj. Kulki, Cape Tribulation i Dubuji. W tym ostatnim miejscu wyznaczone są trasy, które prowadzą przez las deszczowy. Idzie się głównie drewnianym podestem, który stoi w wodzie , przez co mogliśmy obserwować walki krabów i całą jakże dla nas odmienną wegetację flory i fauny. Niestety część ścieżek była zamknięta z uwagi na renowację, ale i tak mogliśmy poczuć na własnej skórze (dosłownie:) uroki wilgotnego lasu deszczowego. Czułam się jakbym dopiero co wyszła mokra spod prysznica. W Dubuji zobaczyliśmy również wielkiego gada, według Dominika był to waran. Co ciekawe wygrzewał się na słońcu blisko strefy piknikowej. Kolejny raz przekonałam się, że w Australii ludzie żyją w symbiozie z zwierzętami, również z tymi dzikimi.
Po drodze odwiedziliśmy również Thornton i Noah Beach. Wyglądały podobnie jak wcześniejsza: puste rajskie plaże. Jedyną, na której spotkaliśmy żywego człowieka była plaża w naszej „wiejscowości” Cow Bay. Starsze państwo siedziało na wędkarskich krzesełkach i wpatrywało się w ocean, a pies biegał koło nich. Sielsko.
Upał i wilgotność dawały się we znaki. Korzystając z końcówki dnia postanowiliśmy spenetrować nasz las za domkiem. Biegł w nim pomarańczowy szlak. Liczyliśmy, że może pod wieczór dopisze nam szczęście i zobaczymy Kazuary. Niestety, chyba miały nas w nosie, za to mi udało się zaliczyć wpadkę do czegoś co przypominało małe bajorko. Dominik miał ubaw po pachy. Na szczęście noc przespałam już normalnie, przez co kolejnego dnia byłam zwarta i gotowa wyruszać na rafę! :)
Galeria
Tags:Cape Tribulation, Dubuji, Kulki, las dedszczowy, Noah Beach, plaże, Queensland, Thornton
Trackback from your site.