Crocodylus Village – spartański nocleg w kontakcie z naturą
Nasza chatka w Crocodylus Village w Cow Bay okazała się strzałem w dziesiątkę.
Ukryty w gęstwinie lasu deszczowego cały resort wyglądał dosyć egzotycznie, co by nie powiedzieć, że hardcorowo:) GPS prowadził nas na parking, który ukryty był w lesie. Następnie drewniana strzałka wskazywała recepcję, do której dostaliśmy się krętą, wąską ścieżką zaznaczoną sznurkiem i oświetloną gdzie nie gdzie wbitymi w ziemię lampkami solarnymi. Jest klimacik! Już się nam podoba.
To co mnie urzekło od samego początku, to otwartość i wyluzowanie właścicieli. Od razu zostajemy poinformowani, że domków się nie zamyka bo po prostu nie mają kluczy. Ale tutaj nikt nigdy nie okradł więc oni są przekonani, że wciąż tak będzie:) W recepcji, która wyglądem przypomina rozwalający się drewniany domek letniskowy, czekały na nas ręcznie namalowane mapki całego obiektu i okolicy. Na niebiesko została zaznaczona ścieżka jaką musimy przebyć od recepcji do naszego domku. Od teraz mieszkamy w Black bean. Uroczo.
Z recepcji przechodzimy do wspólnej dla wszystkich lounge and dining area, które sąsiadują z ogólnodostępną kuchnią oraz restauracją czynną podobnie jak recepcja w określonych porach. I słusznie! Jak widać, w Crocodylus Village ludzie szanują swój czas. Dostajemy wszystkie potrzebne naczynia, kubki i sztućce. Drzwi do kuchni są zawsze otwarte, mamy się czuć jak u siebie w domu. W końcu wszyscy jesteśmy „braćmi” – taki wydźwięk panuje w „wiosce”. Pozytywnie zszokowani idziemy głębiej w las, wzdłuż sznurka, który wyznacza ścieżkę. Mijamy gigantyczne żaby i patyczaki, inne chatki, aż w końcu dochodzimy do ostatniej – naszej :)
Byłam naprawdę zdziwiona, kiedy okazało się, że w środku namiotu na balach znajduje się normalna łazienka z ubikacją, pokoik z łóżkiem i moskitierą. Mieliśmy również własną werandę, z której wychodziło się prosto w las. Cały urok tego miejsca tkwił właśnie w tym, że nie było tam żadnych ogrodzeń czy płotów. Tylko natura i my.
„Chatko-namiot” dzieliliśmy z inną parą, jak się później okazało bardzo sympatyczną z Holandii. W całym resorcie, gdzie nie było zasięgu (nareszcie:) panowała cisza i spokój. Odniosłam wrażenie, że każdy chce zespolić się z dziką naturą, stać się jej częścią.
Kiedy zabieraliśmy się za kolację, do stołu obok przypełznął wielki gad – jakiś jaszczur, w ogóle nie czuł się zakłopotany naszą obecnością, to raczej my przyglądaliśmy mu się z nieufnością. Zupełnie niepotrzebnie. On chciał tylko tutaj poleżeć. Cały pobyt w Crocodylus Village mieliśmy nadzieję, że spotkamy się oko w oko z kazuarem. Kazuar to taki rodzimy dla północno-wschodniej Australii ptak, który osiąga wysokość nawet 2 metrów i ma charakterystyczną kostną narośl na czaszce w kształcie hełmu. Nasi sąsiedzi mieli to szczęście i widzieli w pobliżu naszego domku samicę z małymi kazuarami. Nam się niestety nie poszczęściło:( Zatem mamy powód, żeby tutaj jeszcze wrócić.
Goście w Crocodylus Village mogą korzystać z gier planszowych, przewodników i wszystkiego co znajdą w tzw. lounge. My wybraliśmy Jenge, ponieważ tylko drewniane klocki okazały się suche. Reszta gier papierowych oraz nasze ubrania, ręczniki były momentalnie wilgotne, wręcz mokre. Nawet Dominika sprzęt nie radził sobie z tak wysoką wilgotnością i zaczął rdzewieć. Można by powiedzieć „sorry, taki mamy klimat”.
Ale nie martwcie się, obsługa wymieniała codziennie ręczniki na nowe, suchutkie. Cóż to był za luksus!!
Kończąc post o samym miejscu jakim jest Crocodylus Village, nie w sposób przytoczyć jednej zabawnej już teraz historii. Ponieważ kiedy w lesie deszczowym zapada noc (a dzieje się to bardzo szybko ok. 19), las zaczyna żyć swoim życiem. Odgłosy zwierząt jakie można usłyszeć pobudzają wyobraźnię i tak niestety było w moim przypadku. Pierwszej nocy nie zmrużyłam właściwie oka, ponieważ w ciemności jaka panowała w domku i przy ścianach z plandeki, czułam się jakbym spała w samym lesie na ziemi. Nic nie chroniło mnie od tych dzikich zwierząt – tak mówiła mi moja wyobraźnia. Efekt był taki, że w pewnym momencie poczułam chodzącą między piersiami małą obślizgłą jaszczurkę! Poczułam ją tak dosłownie, że kiedy narobiłam rabanu i zbudziłam Dominika okazało się, że jednak jej tam nie było… szczerze, do dziś zastanawiam się czy aby na pewno?:)
Tags:Crocodylus Village, Daintree, las deszczowy, nocleg, Queensland
Trackback from your site.