Outback: wizyta w Alice Springs [dzień 1]
Tą podróż planowałam bardzo długo. Pewnie gdyby nie zbieg sprzyjających okoliczności to podejrzewam, że jeszcze przez kilka miesięcy nasze oczy nie ujrzałyby czerwonej jak cegła ziemi.
Ale może zacznę od początku:)
Dzięki naszym znajomym Monice i Grześkowi, którzy również opowiadają o tym jak to się im żyje w Australii na swoim blogu Smoki i Kangury, udało się nam dotrzeć do Dominika, który pracuje w Polsce w biurze podróży „Supertramp” i organizuje wycieczki do Australii. Akurat poszukiwał kogoś, kto przewiezie samochód z Alice Springs do Melbourne. Także dzięki tzw. zasadzie: „przysługa za przysługę” mieliśmy już nasz wehikuł, który miał nas zabrać w samo serce Australii:)
Kiedy planowałam tą wycieczkę na papierze, zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z realnych kilometrów, które mamy do przejechania. Wszystko wydawało się dość blisko i „do zrobienia”, teraz po przejechaniu 3800 kilometrów wiem już jak jeździ się po Australii i jak trzeba planować kolejne wyprawy.
Ważna zasada – nigdy nie jedź po zmroku! W okolicy Uluru oznacza to, że od mniej więcej godziny 19:00 lepiej nie wsiadać za kierownicę. Głównym powodem jest ogromne ryzyko potrącenia, a zrazem uszkodzenia sobie samochodu przez przechodzącego przez drogę dzikiego wielbłąda, wombata czy kangura. Tych ostatnich widzieliśmy masę, niestety już martwych przy drodze: widok straszny i dlatego bardzo się cieszę, że nie musiałam tego doświadczać.
W każdym razie plan był i w sumie prawie wszystko udało się zrealizować, jedyne czego żałuję, to to, że nie mieliśmy więcej czasu żeby po prostu pobyć i spokojnie zanurzyć się w outbacku. 3 dni na Uluru, Kata Tjuta i Kings Canyon to zdecydowanie za mało, kiedy jeszcze ma się ochotę fotografować każdy kamień :)
Dzień pierwszy
Kiedy większość mieszkańców Sydney ruszyła do pracy i miasto jak zwykle stanęło w korku, my ochoczo zmierzaliśmy na lotnisko. Lot 9:50 Sydney – Alice Springs. Nasz pierwszy lot z Quantas. Już podczas lotu nie mogłam odwrócić zwroku od tego co działo się na dole, a mianowicie ten bezkres lądu i ta wszędobylska pustka. Zero ludzi, tylko niewielkie ścieżki, skupiska drzew lub kępek traw i cienie jakie rzucały chmury na ląd. W miarę upływu czasu tylko kolor ziemi się zmieniał, stawał się bardziej czerwony i początkowo pojawiające się skupiska ludzkie zaczęły znikać. Pustynia, tylko ląd i skały. Już wtedy pomyślałam sobie „jedyne takie miejsce na ziemi„.
Lądowaliśmy w szczerym polu:) Wyszliśmy z samolotu po schodkach, niemiłosierny gorąc, lotnisko na pustyni- prawdziwa Australia:)
Taksówką pojechaliśmy do naszego kurortu w Alice Springs, bo tak mogę nazwać miejsce, w którym nocowaliśmy. Przyjemny domek czteroosobowy w bardzo dobrych warunkach, cały kompleks znajdował się wśród palm stąd nazwa „Desert Palms” (74 Barrett Drive, Alice Springs, NT). Ponieważ zarówno ja z Dominikiem jak i Piotr z Elizą nie potrzebujemy luksusowych hoteli do szczęścia, dlatego nie mieliśmy problemów z wyborem hosteli, moteli itd. Cena 4- osobowego domku w „Desert Palms” to 155$ za dzień.
Rozpakowani ruszyliśmy w miasto. Alice Springs zwane przez australijczyków po prostu „The Alice” to takie swojskie miasteczko, w którym chyba nie znajdziesz nic ładnego, jeśli chcesz szukać tutaj pięknych budynków czy kościołów. To osada zbudowana na środku pustyni, domy z sidingu, niska zabudowa… można by rzec nic ciekawego, ale jednak mnie coś urzekło w tej mieścinie. To wzajemne przenikanie się dwóch światów: Aborygenów i reszty. Nie widziałam tam dużej populacji innych nacji tak jak można to zauważyć w Sydney. Byłam zahipnotyzowana tymi ludźmi. Chciałam podejść porozmawiać, ale czułam jakiś wewnętrzny strach, może niepokój. Większość z nich nie pracuje. Całymi dniami siedzą w parkach lub gdziekolwiek na trawie i niestety piją wino lub piwo. Z ich rys twarzy ciężko jest odczytać czy są źli, agresywni czy po prostu oni tak wyglądają. Czuje się dystans, niestety. Mi osobiście jest ich bardzo szkoda, są to ludzie, którym siłą zabrano ich ziemię i świat, który znali. W latach 1900 – 1970 dzieci Aborygenów zostały przez władze australijskie odseparowane od swoich rodzin w ramach przymusowej asymilacji. Część dzieci była wychowywana w internatach, część była adoptowana przez białe rodziny. Wszystko oczywiście odbywało się bez zgody ich rodziców, to jedna z wielu krzywd, jakie wyrządził im biały człowiek, może właśnie z tego powodu są tacy zdystansowani i niechętni. Jedno jest pewne, nie potrafią się odnaleźć w rzeczywistości i „naszym świecie”, to ludzie dla których liczy się natura, ziemia, rzeczy materialne nie są ważne. Używki przywiezione przez białego człowieka zniszczyły ich i mimo, tego, że nawet jeśli ja nie traktuję ich jak małpki w zoo, oni tego nie wiedzą i traktują mnie jak kolejną białą turystkę, która tylko się na nich gapi. Przykre, że ta cienka niewidzialna linia dzieli te nasze światy.
Ale co ciekawe, w Alice Springs żyje ich tak dużo, że można zauważyć również tych, którzy pracują i nie są wcale marginesem społecznym, jak to się o nich potocznie mówi. Zauważyłam, że jeśli Ty się do nich uśmiechasz to oni odwzajemniają ten uśmiech i tak też robiłam cały czas:)
Pewien Australijczyk zaczepił mnie na ulicy kiedy widział, że robię zdjęcia lub kręcę film. Powiedział, żebym uważała, ponieważ oni bardzo często złoszczą się, kiedy ktoś robi im zdjęcia nie pytając o zgodę, także bariery i „problem aborygeński „istnieje i chyba tak już zostanie. Wszystkich tych zainteresowanych tą sprawą społeczną zachęcam do odwiedzenia Alice na dłużej. Sama chętnie pomieszkałabym tam przez jakiś czas, wspomniany w poście Australijczyk powiedział mi, że sam przyjechał tu na chwilę i mieszka już tam 10 lat, hmm… może coś w tym jest:)
Ostatnie sprawdzanie checklisty przed wylotem do Alice Springs
Niestety jakiś niedobry człowiek porysował szybę w samolocie przez co nie widać dobrze jak wygląda Outback z lotu ptaka
Takich znaków po drodze będzie dziesiątki
A tak wygląda Alice Springs
… bo fajniej jest jechać kolorowym niż białym ;)
Przy tej temperaturze, która panuje w Alice, uzupełnianie płynów to podstawia ;)
Numer naszego bungalow… sorry willi to 117
Resort, w którym na prawdę warto się zatrzymać :)
Nasza willa w całej okazałości
Zachód słońca widziany z środka koryta wyschniętej rzeki :)
Najciekawszy eksponat w barze w Alice Springs
John McDouall Stuart
Tags:aborygen, alice springs, outback, podróż, The Alice
Trackback from your site.