Z Queenstown do Te Anau
Rano obudził nas deszcz oraz pukanie w szybę strażnika DOC’U. Okazało się, że nie uiściliśmy należnej opłaty za nocleg. Pan był na tyle miły, że wytłumaczył nam „świeżakom” system działania ich kempingów. A zatem: zawsze przy każdym wjeździe na kemping, jest skrzyneczka, do której wrzuca się odliczone pieniążki wraz z numerem rejestracyjnym samochodu. Podpowiedział nam jednak, że jeśli mamy wynajęty samochód w firmie Jucy to w ich biurze możemy zakupić kartę, która upoważnia nas do nocowania przez 7 dni na kempingach DOC. Karta kosztuje 40$ NZ także jest to niewielki koszt biorąc pod uwagę, że za tą noc musieliśmy zapłacić 20$. Podziękowaliśmy za pomoc i grzecznie zapłaciliśmy.
Nie byliśmy źli z obrotu sytuacji, ponieważ do firmy Jucy i tak musieliśmy się udać w sprawie jak się okazało zepsutego łóżka. Biedny Dominik wieczorem męczył się jak to cholerstwo się rozkłada na prosto. Kanapa ewidentnie była zepsuta, co na dłuższą metę stanowiłoby ogromny problem dla nas. Musieliśmy wymienić autko!
Mimo deszczu miałam dobry humor, czego o Dominiku niestety nie mogę powiedzieć. Chciał jeszcze pospać, co było dla mnie niedopuszczalne! Kurcze – w końcu tu jesteśmy, w pięknej i dziewiczej Nowej Zelandii, tyle rzeczy do zobaczenia i zrobienia, a on chce spać! Ubrałam się ciepło, ponieważ ranki były zimne i odważnie zaczęłam przygotowywać śniadanie. W tym celu musiałam otworzyć bagażnik, w którym znajdowała się nasza kuchnia: palnik gazowy, mały zlew (wodę można było napełniać na stacjach benzynowych), lodówka i blat, w którego wnętrzu mieściły się sztućce oraz schowek na naczynia. Deszcz powoli ustawał, Dominik czuł powiew zimnego nowozelandzkiego powietrza, co równie szybko postawiło go na nogi:) Po śniadaniu kiedy mgła opadła, zobaczyłam w jak pięknej scenerii się znajdujemy. Wtedy to już zakochałam się w tym kraju. Szybko prawda?:) Zielone wzgórza, jezioro u podnóża, mgła która opadała, bujna zieleń a pomiędzy nimi my i kilka innych podróżników. Postanowiłam szybciutko uporać się z poranną toaletą oraz umyciem naczyń. Kemping był wyposażony w toalety i zadaszone miejsce do jedzenia wraz z bieżącą wodą. Full wypas:)
Tym razem jadąc tą samą trasą do Queenstown byliśmy oczarowani tym co widzieliśmy. Trasa wiodła wzdłuż jeziora, po którego drugiej stronie rozciągały się szczyty. Żal było się spieszyć. Firma Jucy bezproblemowo wymieniła nam samochód, tym razem wszystko sprawdziliśmy dokładnie (jak się w dalszej części wyprawy okazało – nie wystarczająco dokładnie:). Kupiliśmy karty noclegowe na dwa tygodnie oraz dostaliśmy bardzo przydatne broszurki, w których były zaznaczone na mapie wszystkie kempingi DOC’U oraz krótki ich opis. Tak przygotowani mogliśmy ruszać w drogę!
W miasteczku kupiliśmy jeszcze kartę Vodafone, oraz odwiedziliśmy centrum informacji turystycznej. Nowa Zelandia ma świetnie napisane broszury, które oczywiście są za darmo, a bardzo przydają się podczas planowania wycieczek. Znajdziecie tam przydatne informacje o trasach, czasie, miejscach które warto zobaczyć.
W dzień centrum turystyczne Queenstown wyglądało równie pięknie jak wieczorem. Przywitaliśmy się z wielkim kamiennym Kiwi oraz przespacerowaliśmy się wzdłuż knajpek, które usytuowane są przy brzegu jeziora Wakatipu. Po czym ruszyliśmy dalej w stronę Te Anau – to ostatnie miasteczko na drodze do słynnej Zatoki Milforda. Wiedzieliśmy, że tam trzeba wziąć prysznic, mieć zapas paliwa i jedzenia, ponieważ dalej w stronę Parku Narodowego Fiordland nie ma żadnych sklepów, stacji benzynowych, a nawet zasięgu telefonii komórkowej:)
Przed nami było 173 km pięknej dzikiej natury. Nigdzie nie widać było ludzi, tylko owce, krowy i jelenie. Co ciekawe, powierzchnia tego kraju zbliżona jest do powierzchni Wielkiej Brytanii, ale mieszka tutaj tylko 4,5 mln ludzi (w porównaniu do 64 mln w UK). Bez dwóch zdań stwierdzam, że podróżując po takiej samotni odpoczywa się najlepiej! Co chwilę zatrzymywaliśmy się po drodze, żeby zrobić zdjęcia, między innymi zobaczyliśmy punkt widokowy Te Wahipounamu. To tutaj znaleziono rośliny i zwierzęta, które występowały na prehistorycznym kontynencie Gondwana. Stąd również można podziwiać górę Takitimu. Oprócz nas punkt widokowy oblegali – Polacy:) Więc generalnie nie ma tutaj ludzi, a jak już są -to na pewno polscy turyści:)
Do Te Anau dotarliśmy wieczorem, na szczęście udało się nam skorzystać z płatnego prysznica. A co by było jeszcze śmieszniej obiadokolację zjedliśmy w towarzystwie sympatycznego „backpackera” z Katowic:) Rzadko kiedy spotyka się tak pozytywnie zakręconego młodego obieżyświata i to jeszcze z familoków;) Pozdro Gruh!
Nocleg mieliśmy oddalony 25 km od Te Anau (Henry Creek Campsite), ponieważ w miastach DOC nie prowadzi swoich kempingów, a my również nie chcieliśmy przepłacać. Cena 6$/osoby. Był to tzw. standard campsite co oznaczało brak bieżącej wody, ale dostępna była toaleta (taki polski wiejski wychodek jednakże zaopatrzony w papier toaletowy:).
Tags:DOC, Queenstown, Takitimu, Te Anau, Te Wahipounamu, Wakatipu
Trackback from your site.