Queenstown – początek wyprawy po krainie Hobbitów
Dokładnie 02.04.2016 nasze stopy po raz pierwszy stanęły na ziemi Maorysów. Kiedy w październiku 2015r. z okna samolotu zachwycałam się czerwoną pustynią środkowej Australii, to tym razem nie mogłam oderwać wzroku od pięknie zielonych i górzystych wysp. A kiedy lecieliśmy dokładnie nad fiordami to mój poziom ekscytacji sięgnął dokładnie zenitu. Z lotu ptaka wygląda to jeszcze piękniej! Matka natura nie mogła zrobić tego lepiej:) Pamiętam jak dziś – to uczucie, kiedy zbliżaliśmy się do lądowania w Queenstown – stolicy Fiordland National Park. Samolot po prostu szybował między górami. Gdyby Dominik zrobiłby mi wtedy zdjęcie to wyglądałabym na nim jak dziecko z nosem w szybie i rozczapioną szeroko buzią:) Na szczęście tego nie zrobił i tak już mam dość kompromitujących zdjęć w jego wykonaniu;)
Pas startowy był bardzo krótki (taki się wydawał z góry) i rzeczywiście samo lotnisko było malutkie. Oczywiście jak to już nieraz bywało, mnie wzięto na dokładną kontrolę. Czułam, że to przez moje buty trekingowe, i nie myliłam się. Pomimo, że w Sydney dokładnie umyłam butki, pani kontroler znalazła w podeszwie małe ziarenko. Dokładnie je oglądnęła, wyrzuciła, a moje buty porządnie umyła. Pouczyła mnie, że odnotowała to w systemie i że jeśli się to powtórzy następnym razem to mogę mieć kłopoty z wjazdem do NZ. Mimo, że brzmiało to dość groźnie powiedziała to z uśmiechem, a ja stałam w skarpetkach z bananem na ustach:)
Nowozelandczycy bardzo dbają o swoją endemiczną florę i faunę. I bardzo dobrze – chronią to co piękne i unikatowe! Dlatego bardzo kontrolują czy aby przypadkiem turyści nie wwozili żadnych ziaren, ziemi, nasion, żywności. Szczególnie zwracają uwagę na wszelki sprzęt wspinaczkowy, namioty, buty itd.
Po odebraniu naszego całego dobytku, a były to 20 kilogramowe plecaki udaliśmy się do firmy Jucy, od której wypożyczyliśmy nasz wehikuł. Była to Toyota Tarago zamieniona w domek na kółkach:) Wszystko odbyło się bezproblemowo. Samochód czekał na nas na parkingu przed lotniskiem, gdzie obsługa miała nam wszystko dokładnie wytłumaczyć.
Przed wejściem na lotnisku zobaczyłam pierwszy z symboli Nowej Zelandii i nie mam na myśli trzech drewnianych posągów Maorysów, chodzi mi po prostu o trawę – trawy Austroderia, Toe Toe zwane Toi Toi. Bardzo charakterystyczna, widzieliśmy ją głównie na południowej wyspie, rośnie do 3 m. wysokości. Używana tradycyjnie przez Maorysów do wyplatania koszy, robienia mat, a nawet ubrań:) (dodaj tutaj jej zdj)
Po odebraniu naszej Jucy ruszyliśmy do miasta. Plan na ten dzień był prosty, „liznąć” troszkę miasta i zrobić zakupy, które pozwolą nam wyruszyć dalej w trasę – w stronę Zatoki Milforda. Niestety planując nasz pierwszy dzień nie zdawałam sobie sprawy jak szybko minie nam czas na sprawy organizacyjne: lotnisko, auto, znalezienie marketu (FreshChoice, 64 Gorge Rd), zrobienie dość sporych zakupów spożywczych, które miały nam wystarczyć na kilka dni oraz wymiana australijskich dolarów na nowozelandzkie. W rzeczywistości szybko nadszedł wieczór i zdążyliśmy tylko zrobić krótki spacer wzdłuż jeziora w Quennstown oraz zobaczyć centrum miasteczka. Miły górski wręcz alpejski klimat, świeże powietrze, dużo turystów i przede wszystkim kapitalne widoki! Nie znajdziecie tutaj klimatu Krupówek, co akurat ja uważam za zaletę tego miejsca:)
Nasz pierwszy nocleg był kampingiem DOC’u , o którym pisałam w poście: Moje wskazówki jak najlepiej zwiedzić Nową Zelandię.
Kamping „Moke Lake” był oddalony od miasta 14 km, do którego jechało się wąską drogą, z której później skręcało się w polną dróżkę. W nocy wyglądało to nie za ciekawie, ponieważ było tak ciemno, że w sumie to nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy i co jest wokół nas:) W końcu zobaczyliśmy drewniany napis: „Moke Lake picnic and camping area”. Udało się! Teraz tylko znaleźć miejsce do zaparkowania, „suchy prysznic” i nyny:)
Tags:Nowa Zelandia, Queenstown
Trackback from your site.